Nawet Japonia potrafi znudzić.
Kiedy monotonia pracy, wokół której skupia się nasze tutejsze życie, daje się
nam już mocno we znaki, a weekendowe wypady do Tokio nudzą, zaczynamy
kombinować. W ten oto sposób wylądowałyśmy na konferencji w Malezji, z której
do Singapuru jest już bardzo blisko. Wydawałoby się, że te azjatyckie kraje są na
wyciągnięcie ręki, jednak tak naprawdę każda wyprawa z Japonii oznacza wiele godzin spędzonych w samolocie i całkiem
spory wydatek. W tym miejscu należałoby zauważyć, że to właśnie z tego powodu
jest to tak niesamowity lub zwyczajnie dziwny kraj, z czego sami Japończycy są
dumni i przez co obcowanie z obcokrajowcami sprawia im niekiedy wiele
trudności. O wynikających z tego powodu uprzedzeniach i obawach można by napisać całkiem
spory rozdział w książce.
W Kuala Lumpur spędziłyśmy pełne
3 dni co w zupełności wystarczyło, żeby zobaczyć najważniejsze miejsca na planie
miasta. Tym razem towarzyszył nam przewodnik zatrudniony przez organizatorów
konferencji. Malezja jest koktajlem kulturowym, gdzie obok siebie, w miarę
zgodnie, żyją Malezyjczycy, Chińczycy i Hindusi. Jak wiadomo mieszanki smakują
najlepiej na talerzu, więc jedzona rękoma w knajpie wypełnionej równie ciasno
przez miejscowych, co kilkucentymetrowe karaluchy, roti canai, do dziś marzy
nam się na naszej japońskiej, ryżowej diecie.
Z Kualu Lumpur można w pięć godzin
dotrzeć do Singapuru autobusem. Przyzwyczajone do polskich PKS-owych atrakcji i
z malezyjskimi autobusami miejskimi w pamięci, marzyłyśmy tylko o porządnej
klimatyzacji. Wysokie temperatury i ogromną wilgotność powietrza w tej części
Azji trzeba odczuć na własnej skórze, żeby docenić ten wynalazek w 100%.
Trudno było nam więc uwierzyć, że ta samolotowa biznes klasa na kółkach, z
ogromnymi skórzanymi fotelami z podnóżkami, repertuarem filmowym i poduszkami,
a także salonem w dolnej części pojazdu to nasz autobus. Była też pani
stewardesa, serwująca lekkie przekąski, a nawet gorącą czekoladę. Gdy
dotarłyśmy do granicy tego miasta-państwa czekała nas odprawa celna podobna do
tej, z którą mamy do czynienia na lotnisku. Jako Europejki pełną gębą
zapomniałyśmy już o tej procedurze i zachwycone szansą na kolejne wizy i
stemple w paszportach czekałyśmy na swoją kolej. Singapur ma bardzo
rygorystyczne prawo dotyczące przewożenia jakichkolwiek używek, a przemyt narkotyków
jest karany śmiercią. Gdy Magda B. z szerokim uśmiechem czekała, aż jej walizka
wróci z prześwietlającej ją maszynerii, zaczęły się schody. Pani celnik
nakazała otworzyć bagaż i po kilku minutach szperania wydobyła z niego… litrową
butelkę sake! Kompletnie zapomniałyśmy o prezencie dla Javiego, u którego miałyśmy
nocować w Singapurze… Druga Magda odetchnęła z ulgą, jej mniejszy okaz,
zapakowany w kartonik musiał umknąć uwadze celników. Rozdzielono nas na ponad
30 minut, podczas których należało skrzętnie wytłumaczyć co kryje się w butelce
zabazgranej japońskimi symbolami, dlaczego próbowano ją przemycić i czemu nie
zwrócono uwagi na wszędobylskie znaki krzyczące, że przecież nie wolno. Singapur to bowiem miasto słynące z ogromnej ilości różnych zakazów i nakazów,
czasem niesamowicie śmiesznych, jak na przykład zakaz picia w metrze i na jego
stacjach, zakaz żucia gumy w całym kraju itd. Nie wiemy czy czytelnik miał
przyjemność tłumaczyć się kiedyś w takiej sytuacji, ale zdecydowanie nie jest
to najprzyjemniejsza część wycieczki. Najwyższy rangą pan celnik, który czekał
na końcu osobowo-biurowego łańcuszka starał się być śmiertelnie poważny i
groźny, nie mogąc zdecydować się czy w czasie wyjaśniania wykroczenia
przestraszona już nieco Magda B. ma raczej siedzieć czy może stać na baczność.
Na szczęście skończyło się tylko na opłacie celnej, pouczeniu i naburmuszonej
minie pani pilot autobusu. Droga powrotna do Kuala Lumpur również nie obyła się
bez przygód, a luksusy były też nieco skromniejsze. Tym razem chiński kierowca,
który miał nas zabrać bezpośrednio na lotnisko w Kuala Lumpur, gestykulując i
krzycząc niezrozumiałe dla nas słowa, postanowił zatrzymać autobus w środku miasta
(zdecydowanie nie na lotnisku), na kilkupasmowej, ruchliwej drodze, wyrwać spod
nóg nasze plecaki, rzucić je na środek ulicy i prawie na boso, ledwo zdążywszy
złapać paszporty, wylądowałyśmy obok wystawionych już z bagażnika walizek. W
parę minut zapakowano nas do innego autobusu, wypełnionego po brzegi
czekającymi prawdopodobnie tylko na nas pasażerami i nie do końca przekonane
dokąd owy wehikuł jedzie, kurczowo trzymające plecaki na kolanach ruszyłyśmy
dalej licząc, że jednak uda nam się trafić na lotnisko na czas. Udało się! :)
Singapur jest zupełnie inny niż którekolwiek z dużych azjatyckich miast, jakie
udało nam się zobaczyć do tej pory. Na pierwszy rzut oka widać, że to młode
państwo-miasto naprawdę pędzi do przodu. Przede wszystkim jest bardzo kosmopolityczne
– niskie podatki, wysokie płace i egzotyka regionu kuszą obcokrajowców, których
spotykamy na każdym kroku. Ich życie ułatwia wszędobylski angielski, który jest
tutaj językiem urzędowym. Sieć metra wygląda jakby otwarto ją tydzień temu:
wagony są pachnące, pozbawione reklam, stacje czyściutkie i wszystkie w jednym
stylu. Architekci miasta również spisali się na medal. Singapur sprawia
wrażenie dobrze zaplanowanego, logicznego i przemyślanego miasta. Niesamowite
drapacze chmur nie wyrastają z szerokich ulic bezładnie, a ich zazwyczaj
szklane, niebetonowe konstrukcje nie przytłaczają, mimo, że biznesowa część
miasta jest nimi dość szczelnie zapakowana i wciąż wyrastają nowe. W Singapurze
wszystko jest na dużą skalę. Jest tutaj największy diabelski młyn na świecie,
niesamowity hotel Marina Bay Sands ze słynnym „basenem widokowym”, ekologiczne
i nieco nieziemskie superdrzewa w Gardens By The Bay, czy ulica handlowa z
27(!) centrami handlowymi (Dolce i jego chłopak Gabbana musieliby użyć również
palców u stóp do policzenia wszystkich swoich butików). W ogarnięciu tych wszystkich
atrakcji pomagała nam znajoma Javiego – Avelin. To właśnie ta rodowita Singapurka
zajęła się nami podczas jego nieobecności (Javi dał nam klucz do swojego
mieszkania – „uff” – odetchnęły nasze portfele).
O ile do odwiedzenia KL nie będziemy nikogo bardzo namawiać, o tyle Singapur
warto zobaczyć na własne oczy i… pozbyć się sporej części swoich oszczędności.
Ach, gdyby tak być żoną milionera…
MALEZJA
|
CODZIENNE, KILKUMINUTOWE OBERWANIE CHMURY |
|
ASAM LAKSA - OGIEŃ W GĘBIE! |
|
LITTLE INDIA |
|
LITTLE CHINA |
|
NASZA ULUBIONA KNAJPA, KARALUCHÓW TEŻ |
|
U MADZI B. - ROTI CANAI |
|
PAŁAC KRÓLA, KTÓREGO W MALEZJI WYBIERA SIĘ NA DRODZE DEMOKRATYCZNEGO GŁOSOWANIA |
|
TELESKOPOWE OKO KAMELEONA |
SINGAPUR
|
W PKS-IE |
|
GARDENS BY THE BAY |
|
PLAŻA MIEJSKA |
|
SINGAPORE FLYER |
|
APARTAMENT JAVIEGO |
|
MARINA BAY SANDS |
|
URODZINY MAGDY HB PRZY BASENIE MARINA BAY SANDS |
|
BASEN NA MARINA BAY SANDS ;) |
Świetny wpis, cudne zdjęcia,tylko pozazdrościć!
OdpowiedzUsuńp.s. a z powrotnego PKS-u nie macie zdjęć:P
po prostu FANTASTYCZNE!!!!
OdpowiedzUsuń