piątek, 19 kwietnia 2013

Little Asia


     Nawet Japonia potrafi znudzić. Kiedy monotonia pracy, wokół której skupia się nasze tutejsze życie, daje się nam już mocno we znaki, a weekendowe wypady do Tokio nudzą, zaczynamy kombinować. W ten oto sposób wylądowałyśmy na konferencji w Malezji, z której do Singapuru jest już bardzo blisko. Wydawałoby się, że te azjatyckie kraje są na wyciągnięcie ręki, jednak  tak naprawdę każda wyprawa z Japonii oznacza wiele godzin spędzonych w samolocie i całkiem spory wydatek. W tym miejscu należałoby zauważyć, że to właśnie z tego powodu jest to tak niesamowity lub zwyczajnie dziwny kraj, z czego sami Japończycy są dumni i przez co obcowanie z obcokrajowcami sprawia im niekiedy wiele trudności. O wynikających z tego powodu uprzedzeniach i obawach można by napisać całkiem spory rozdział w książce.
     W Kuala Lumpur spędziłyśmy pełne 3 dni co w zupełności wystarczyło, żeby zobaczyć najważniejsze miejsca na planie miasta. Tym razem towarzyszył nam przewodnik zatrudniony przez organizatorów konferencji. Malezja jest koktajlem kulturowym, gdzie obok siebie, w miarę zgodnie, żyją Malezyjczycy, Chińczycy i Hindusi. Jak wiadomo mieszanki smakują najlepiej na talerzu, więc jedzona rękoma w knajpie wypełnionej równie ciasno przez miejscowych, co kilkucentymetrowe karaluchy, roti canai, do dziś marzy nam się na naszej japońskiej, ryżowej diecie.
Z Kualu Lumpur można w pięć godzin dotrzeć do Singapuru autobusem. Przyzwyczajone do polskich PKS-owych atrakcji i z malezyjskimi autobusami miejskimi w pamięci, marzyłyśmy tylko o porządnej klimatyzacji. Wysokie temperatury i ogromną wilgotność powietrza w tej części Azji trzeba odczuć na własnej skórze, żeby docenić ten wynalazek w 100%. Trudno było nam więc uwierzyć, że ta samolotowa biznes klasa na kółkach, z ogromnymi skórzanymi fotelami z podnóżkami, repertuarem filmowym i poduszkami, a także salonem w dolnej części pojazdu to nasz autobus. Była też pani stewardesa, serwująca lekkie przekąski, a nawet gorącą czekoladę. Gdy dotarłyśmy do granicy tego miasta-państwa czekała nas odprawa celna podobna do tej, z którą mamy do czynienia na lotnisku. Jako Europejki pełną gębą zapomniałyśmy już o tej procedurze i zachwycone szansą na kolejne wizy i stemple w paszportach czekałyśmy na swoją kolej. Singapur ma bardzo rygorystyczne prawo dotyczące przewożenia jakichkolwiek używek, a przemyt narkotyków jest karany śmiercią. Gdy Magda B. z szerokim uśmiechem czekała, aż jej walizka wróci z prześwietlającej ją maszynerii, zaczęły się schody. Pani celnik nakazała otworzyć bagaż i po kilku minutach szperania wydobyła z niego… litrową butelkę sake! Kompletnie zapomniałyśmy o prezencie dla Javiego, u którego miałyśmy nocować w Singapurze… Druga Magda odetchnęła z ulgą, jej mniejszy okaz, zapakowany w kartonik musiał umknąć uwadze celników. Rozdzielono nas na ponad 30 minut, podczas których należało skrzętnie wytłumaczyć co kryje się w butelce zabazgranej japońskimi symbolami, dlaczego próbowano ją przemycić i czemu nie zwrócono uwagi na wszędobylskie znaki krzyczące, że przecież nie wolno. Singapur to bowiem miasto słynące z ogromnej ilości różnych zakazów i nakazów, czasem niesamowicie śmiesznych, jak na przykład zakaz picia w metrze i na jego stacjach, zakaz żucia gumy w całym kraju itd. Nie wiemy czy czytelnik miał przyjemność tłumaczyć się kiedyś w takiej sytuacji, ale zdecydowanie nie jest to najprzyjemniejsza część wycieczki. Najwyższy rangą pan celnik, który czekał na końcu osobowo-biurowego łańcuszka starał się być śmiertelnie poważny i groźny, nie mogąc zdecydować się czy w czasie wyjaśniania wykroczenia przestraszona już nieco Magda B. ma raczej siedzieć czy może stać na baczność. Na szczęście skończyło się tylko na opłacie celnej, pouczeniu i naburmuszonej minie pani pilot autobusu. Droga powrotna do Kuala Lumpur również nie obyła się bez przygód, a luksusy były też nieco skromniejsze. Tym razem chiński kierowca, który miał nas zabrać bezpośrednio na lotnisko w Kuala Lumpur, gestykulując i krzycząc niezrozumiałe dla nas słowa, postanowił zatrzymać autobus w środku miasta (zdecydowanie nie na lotnisku), na kilkupasmowej, ruchliwej drodze, wyrwać spod nóg nasze plecaki, rzucić je na środek ulicy i prawie na boso, ledwo zdążywszy złapać paszporty, wylądowałyśmy obok wystawionych już z bagażnika walizek. W parę minut zapakowano nas do innego autobusu, wypełnionego po brzegi czekającymi prawdopodobnie tylko na nas pasażerami i nie do końca przekonane dokąd owy wehikuł jedzie, kurczowo trzymające plecaki na kolanach ruszyłyśmy dalej licząc, że jednak uda nam się trafić na lotnisko na czas. Udało się! :)

     Singapur jest zupełnie inny niż którekolwiek z dużych azjatyckich miast, jakie udało nam się zobaczyć do tej pory. Na pierwszy rzut oka widać, że to młode państwo-miasto naprawdę pędzi do przodu. Przede wszystkim jest bardzo kosmopolityczne – niskie podatki, wysokie płace i egzotyka regionu kuszą obcokrajowców, których spotykamy na każdym kroku. Ich życie ułatwia wszędobylski angielski, który jest tutaj językiem urzędowym. Sieć metra wygląda jakby otwarto ją tydzień temu: wagony są pachnące, pozbawione reklam, stacje czyściutkie i wszystkie w jednym stylu. Architekci miasta również spisali się na medal. Singapur sprawia wrażenie dobrze zaplanowanego, logicznego i przemyślanego miasta. Niesamowite drapacze chmur nie wyrastają z szerokich ulic bezładnie, a ich zazwyczaj szklane, niebetonowe konstrukcje nie przytłaczają, mimo, że biznesowa część miasta jest nimi dość szczelnie zapakowana i wciąż wyrastają nowe. W Singapurze wszystko jest na dużą skalę. Jest tutaj największy diabelski młyn na świecie, niesamowity hotel Marina Bay Sands ze słynnym „basenem widokowym”, ekologiczne i nieco nieziemskie superdrzewa w Gardens By The Bay, czy ulica handlowa z 27(!) centrami handlowymi (Dolce i jego chłopak Gabbana musieliby użyć również palców u stóp do policzenia wszystkich swoich butików). W ogarnięciu tych wszystkich atrakcji pomagała nam znajoma Javiego – Avelin. To właśnie ta rodowita Singapurka zajęła się nami podczas jego nieobecności (Javi dał nam klucz do swojego mieszkania – „uff” – odetchnęły nasze portfele).
     O ile do odwiedzenia KL nie będziemy nikogo bardzo namawiać, o tyle Singapur warto zobaczyć na własne oczy i… pozbyć się sporej części swoich oszczędności. Ach, gdyby tak być żoną milionera…

                              MALEZJA




CODZIENNE, KILKUMINUTOWE OBERWANIE CHMURY



ASAM LAKSA - OGIEŃ W GĘBIE!
LITTLE INDIA


LITTLE CHINA


NASZA ULUBIONA KNAJPA, KARALUCHÓW TEŻ
U MADZI B. - ROTI CANAI



PAŁAC KRÓLA, KTÓREGO W MALEZJI WYBIERA SIĘ NA DRODZE DEMOKRATYCZNEGO GŁOSOWANIA






TELESKOPOWE OKO KAMELEONA

                                                                      SINGAPUR

W PKS-IE

GARDENS BY THE BAY












PLAŻA MIEJSKA





SINGAPORE FLYER








APARTAMENT JAVIEGO



MARINA BAY SANDS
URODZINY MAGDY HB PRZY BASENIE MARINA BAY SANDS
BASEN NA MARINA BAY SANDS ;)

2 komentarze:

  1. Świetny wpis, cudne zdjęcia,tylko pozazdrościć!
    p.s. a z powrotnego PKS-u nie macie zdjęć:P

    OdpowiedzUsuń